Straciliśmy pomysł na mężczyznę

Z Jackiem Pulikowskim rozmawia Bożena Rojek

Bożena Rojek: Pracując w poradni małżeńskiej i rodzinnej służy Pan swoją wiedzą i doświadczeniem wielu małżeństwom. Z jakimi problemami styka się Pan najczęściej?

Jacek Pulikowski: Rozróżniłbym tu grupy problemów: jedna część (i jest to najbardziej bolesne) dotyczy małżeństw rozpadających się, w których występuje kilka powtarzających się elementów, a mianowicie: nieład w dziedzinie płciowości, niedojrzałość emocjonalna, niezdolność do miłości przez egoizm. Wszystko to utrudnia tym skłóconym ze sobą ludziom pójście na jakiekolwiek sensowne ustępstwa. Na ich relacjach odciska się także pretensja o inność. To że jesteśmy przez Pana Boga stworzeni jako kobieta i mężczyzna jest sprawą oczywistą, ale ci ludzie często tego jakby nie widzą. Kobiety mają pretensje, że mężczyźni, mówiąc kolokwialnie, nie są „babami”, a mężczyźni, że kobiety nie są „chłopami”. Bardzo dotkliwe są wśród małżonków rozchodzących się problemy dotyczące sfery seksualności, które wprowadzają najboleśniejszy chyba bałagan w ich życie. Niestety, świat coraz częściej podpowiada małżonkom takie wzorce postępowania, które nie są dla nich ani szczęściorodne, ani szczęściodajne. Ludzie, kierując się jednak podpowiedziami z zewnątrz, wprowadzają w dziedzinę kontaktów intymnych lęk i niepewność. Najkrócej mówiąc, boją się własnego dziecka, co oczywiście owocuje rozbiciem wewnętrznym i całkowitym zniszczeniem relacji seksualnych.

Kolejnym problemem występującym wśród małżonków, o którym nie mówi się w pierwszej kolejności, są niewłaściwe relacje z teściami. Zwykle siedzi on gdzieś „w tle” źle układających się stosunków między małżonkami. Głębokie rany, pretensje do rodziców jednej i drugiej strony, agresywne, czasem nawet wulgarne określenia w stosunku do nich wszystko to tworzy ogrom problemów na linii młodzi - teściowie.

Jeszcze inny problem dotyczy wzajemnej komunikacji. Nieumiejętność prowadzenia rozmowy, napadanie na siebie, ranienie siebie nawzajem, pretensje i wypominanie sobie jakichś spraw z przeszłości, niechęć do drugiego to najczęstsze uchybienia w kontaktach między małżonkami. Bywa, że ktoś jeszcze nie skończył zdania, a druga strona już mu przerywa - już dobrze wie, co tamta chce powiedzieć. A komunikacja międzyludzka jest narzędziem, które mogłoby pomóc odbudować więź małżeńską, ale, niestety, ludzie nie umieją z niego korzystać. Słów używają do ranienia siebie nawzajem, nie do budowania lepszych relacji. A przecież komunikacja - jak sama nazwa wskazuje - powinna służyć do umacniania wzajemnej komunii, do budowania głębszej więzi.

Kolejna grupa ludzi zgłaszających się do poradni, to ludzie będący przed zawarciem związku małżeńskiego, którzy mają trudności z podjęciem decyzji w tej kwestii. Próbując więc naświetlić im ewentualne problemy,mówię wtedy: Czy chciałbyś mieć taką córkę, jak ta dziewczyna, albo czy chciałabyś mieć syna, takiego jak ten chłopak. Co powiedziałbyś na to,gdyby ci syn przyprowadził do domu taką narzeczoną. Pomagam im obiektywnie spojrzeć na tę sytuację, aby mogli wyzwolić się z powierzchownych odczuć i w konsekwencji podjąć jak najmądrzejszą decyzję.

Czasem zdarzają się też problemy z dziećmi w wieku dojrzewania. Bywa, że młodzi ludzie uciekają z domu, odchodzą od wiary, świata wartości, wpadają w uzależnienia. Zdarzają się też problemy chłopaków dotyczące samogwałtu. W tych wszystkich przypadkach pomoc musi być długotrwała,kończy się różnym skutkiem. Jeżeli jest ona związana z nawróceniem,odwołaniem do świata wartości wyższych, szukaniem wyzwolenia w sakramentach, to często jej owoce są bardzo piękne. Tak naprawdę ludzkimi siłami udaje się dokonać jedynie kosmetycznych zmian. Aby przemiana mogła nastąpić w sposób pełny, trzeba poddać się Bożemu prowadzeniu.

Poważnym problemem dla wielu małżonków, który staramy się z żoną omawiać nie w poradni, ale w cieplejszej, domowej atmosferze, jest brak potomstwa. Tym parom poświęcamy szczególnie dużo czasu. Rozumiemy ich bardzo dobrze, bo sami na własnej skórze doświadczyliśmy tego, niemogąc długo doczekać się pierwszego dziecka. Może dzięki temu nasze rozmowy mogą sięgać nieraz bardzo głęboko intymnych nut. Zwykle utrzymane są w pogodnym tonie, bo przynoszą pozytywne efekty. Czasami jest to rzeczywiste poczęcie dziecka, co oczywiście przypisujemy głównie modlitwom. Czasem spotkania te owocują ostatecznie decyzją o adopcji. Rozmowy te są oczywiście trudne, poważne, ale jednocześnie dogłębne i spokojne. Przynoszą niejako natychmiastowe owoce w postaci uporządkowanego patrzenia na problem. Wśród tej grupy małżonków nie ma dramatów, rozwodów, bicia siebie nawzajem czy oskarżania. Problem braku potomstwa bardzo często jednoczy małżonków, a nie rozbija. Wspierają się nawzajem w wysiłkach na rzecz doprowadzenia do poczęcia dziecka.

B.R.: Z tego co Pan powiedział wynika, że źródłem największych problemów małżeńskich są tak naprawdę niedojrzałe emocjonalnie osobowości. Co można zrobić w sytuacji, gdy mamy do czynienia z taką właśnie osobą?Czy można ją jakoś zmienić?

J.P.: Oczywiście, że można, a nawet trzeba. Jest to jednak szalenie trudne, bo jeśli ktoś przyjmie postawę: taki już jestem, takiego mnie masz, to tak długo dopóki on sam nie podejmie decyzji o pracy nad sobą, będą trwały problemy. Niedojrzałość emocjonalna, a co za tym idzie niezdolność do miłości i zasklepienie się w egoizmie wyrażają się najczęściej w takiej postawie: żona wie, jak naprawić małżeństwo - to mąż musiałby się zmienić. Albo odwrotnie - mąż mówi, że on wie, jak uzdrowić relacje w małżeństwie: to żona musiałaby się zmienić. Oczywiście, obydwoje mają po części rację. Bo zarówno mąż, jak i żona muszą się zmienić. Nie rozumieją tylko, że droga prowadząca do sukcesu wiedzie przez to, że mąż zmienia siebie w tym, co przeszkadza żonie, a żona w tym, czego nie akceptuje mąż. Na tym polega dojrzałość emocjonalna partnerów i ich wzajemna miłość.

***

Bożena Rojek: Czy małżonkowie wyznający różny światopogląd mają szansę do końca życia przeżywać swe małżeństwo w szczęściu i miłości? W jaki sposób wspólnie wyznawana wiara pomaga w przezwyciężaniu kryzysów małżeńskich?

Jacek Pulikowski: Czasem dziewczyny przychodzą do poradni i mówią, że mają fantastycznego chłopaka: wrażliwy, uczuciowy, dobry, ale... niewierzący. Przestrzegam przed takim małżeństwem, bo jeśli to ma być głęboka więź w wymiarze psychiczno-cielesno-duchowym, to ten trzeci wymiar będzie w takim związku skazany na pewną pustkę. Najczęstszy przypadek to dziewczyna katoliczka, chłopak zaś obojętny religijnie. Był kiedyś u Pierwszej Komunii św., ale potem przestał chodzić do kościoła, bo tak było mu wygodniej. Bywają jednak znacznie gorsze sytuacje. Bardzo wyraźnie przestrzegam przed zawarciem małżeństwa, jeśli mężczyzna jest innej wiary, szczególnie gdy jest wyznawcą islamu, bo to naprawdę źle rokuje na przyszłość. W takim związku będzie absolutna dominacja mężczyzny. Mimo obietnic z jego strony, że pozwoli kobiecie wyznawać katolicyzm, praktyka pokazuje coś zupełnie odwrotnego. Takie małżeństwa z reguły nie udają się. Generalnie, jeżeli mogę przestrzegać przed małżeństwem, robię to. Natomiast jeżeli mamy już sytuację zastaną, że tylko jedno z małżonków jest osobą wierzącą, sytuacja w takim małżeństwie może być całkiem znośna. Mogą, oczywiście, wspólnie przeżyć życie, być dla siebie kulturalni, mili, uprzejmi. Zadzierzgnąć nawet dość solidną więź emocjonalną. Jednakże w wymiarze religijno-duchowym będzie pustka. Nie będą mogli liczyć na jedność i wsparcie w tej sferze życia.

Wielką trudnością będzie także wychowanie dzieci, bo w imię czego małżonek niewierzący miałby ustąpić, skoro przekonany jest o wyższości swojej racji? Trudno też będzie do końca uszanować odrębność drugiej osoby. Ludzie mało zaangażowani religijnie mogą być nawet różnych wyznań, aby żyć ze sobą względnie dobrze. Natomiast ci, dla których sfera duchowości jest ważna, będą z tych względów bardzo cierpieć. Dotkliwie odczuwać brak zrozumienia i wsparcia.

B.R.: Napotykać także na problemy wychowawcze: dzieci nie będą wiedzieć, który z rodziców tak naprawdę ma rację, po której stronie warto się opowiedzieć...

J.P.: Oczywiście. Nie sposób wtedy być w pełni zgodnym w procesie wychowania. Konsekwencją tego jest zazwyczaj rozchwianie moralne dzieci, ich „rozklekotanie” emocjonalne, brak w pełni ugruntowanych zasad postępowania.

B.R.: Miłość i odpowiedzialność, czułość i opiekuńczość to cechy prawdziwego mężczyzny. Coraz częściej jednak chłopcy nie stają się prawdziwymi mężczyznami. Przekraczają trzydziestkę, czterdziestkę i nic. Pozostają wiecznymi chłopcami, którzy radości życia upatrują w nabyciu kolejnego gadżetu, a najbardziej zaprzyjaźnieni pozostają z telewizorem i komputerem. Roli ojca nie traktują na serio. Bywa, że są zniewieściali albo zagubieni. Gdzie tkwi źródło problemu?

J.P.: W całej ogólnie rozumianej kulturze, która pogubiła się i straciła pomysł na mężczyznę. Nie ma obecnie w naszej kulturze wzorca mężczyzny. Kiedyś w Polsce chłopak w wieku siedmiu, ośmiu lat przechodził tzw. „postrzyżyny”, trafiając pod surową rękę ojca. Trochę guzów sobie ponabijał, ale w taki sposób hartował się do twardego życia, do polowań, wojen. Natomiast w dzisiejszych czasach mężczyźni trzydziestoletni wciąż pozostają pod czułą opieką mamusi, która pierze im bieliznę, skarpetki, szykuje śniadanko do pracy. Nie są wdrażani do odpowiedzialności. Tak naprawdę to kwestia wychowania.

Brakuje nam pomysłu na wychowanie chłopaków, aby mogli w dorosłym życiu przyjąć na siebie rolę ojca. W pewnym sensie współwinne tej sytuacji są kobiety, nadopiekuńcze matki, które zbyt - ich zdaniem - oschłych i stanowczych mężów odsuwają od synów. A może właśnie taka oschłość i stanowczość w pewnym okresie życia przydałaby się chłopakowi? Należałoby więc zaplanować strategię wychowawczą i wprowadzić ją w życie. Były już podejmowane takie działania, które dla chłopaków miały zbawienny charakter, jak chociażby skauting, czyli wyzwanie do hartowania ciała i ducha. Dziś nie ma to jednak racji bytu, bo coraz bardziej rozpowszechniona stała się życiowa filozofia po hasłem „róbta, co chceta”. Symbolizuje ją typ playboya, czyli bawiącego się chłopca. Stąd blisko już do „ideału” mężczyzny - bawiącego się chłopca pięćdziesięcioletniego. A przecież mamy wzorzec mężczyzny, wystarczyłoby tylko wydobyć go.

Jan Paweł II w adhortacji Familiaris consorcio podaje funkcje ojca, które gdyby tylko mężczyzna wypełniał, byłby dobrze funkcjonującym ojcem. Są to: odpowiedzialność za życie poczęte, udział w wychowaniu dzieci, praca na rzecz rodziny (ale praca służąca rodzinie, nie ją niszcząca), przykład dojrzałości życia i postawy chrześcijańskiej. Gdyby mężczyźni chcieli wypełniać te cztery funkcje, moglibyśmy mówić o powrocie do dobrego ojcostwa.

Jacek PULIKOWSKI, Poznań

Źródło: Nowe życie - dolnośląskie pismo katolickie
Niedziela ogólnopolska 44/2006